Jan M. Piskorski
1

Po raz kolejny okazuje się, że teraźniejszość wpływa na przeszłość, a w każdym razie na jej postrzeganie. Stąd zerwanie »żelaznej kurtyny« w latach 1989/1990 spowodowało ogromną zmianę w sposobie patrzenia na – obecną i historyczną – sytuację Polski i w ogóle Europy Środkowo-Wschodniej. Jest to fakt niezaprzeczalny, który zaobserwować można zarówno na tzw. Zachodzie (dlatego tak zwanym, że »Zachód« mógł leżeć geograficznie na północy, a nawet – jak w wypadku Finlandii – na wschodzie), jak i w samej Polsce.

Wcześniej już sama rzeczywistość polityczna i ekonomiczna powodowała, że żyjące w wolności i w coraz większym dobrobycie społeczeństwa krajów zachodnioeuropejskich spoglądały na nas często jak na obcych – biednych, zależnych, trudnych tak naprawdę do spotkania, długo bardziej mitycznych niźli rzeczywistych. Nie inaczej było nawet w przypadku zachodnioeuropejskich elit, z natury ciekawszych świata, bardziej otwartych i mobilniejszych. I one wyłączały nas w zasadzie z »Europy«, którą dość powszechnie identyfikowano z terytorium Unii Europejskiej oraz Skandynawii. Jeszcze kilka lat temu zachodni berlińczycy zapytani, czy bliżej jest z Berlina do Mediolanu, czy do Warszawy, wskazywali niemal bez wahania na miasto włoskie.

Z rzadka słychać było nad Renem, Sekwaną, Tamizą i Potomakiem głosy nawołujące do niezapominania o tej części Europy, która – nie z własnej woli przecież – znalazła się pod rządami komunistycznymi. Tego, że głosy były tylko wołaniem na puszczy, dowodzi między innymi znany podręcznik historii Europy przygotowany we Francji z inicjatywy Frédérica Delouche na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych (Paris 1992, Hachette), a następnie przetłumaczony na niemal wszystkie języki europejskie, w tym i polski (Warszawa 1994, WSiP). Pokazuje on, że w powszechnej świadomości zachodnich Europejczyków pojęcie Europy było tożsame z granicami Unii Europejskiej.

Innych poglądów nie chciano słuchać, zresztą zarówno na Zachodzie, jak i na Wschodzie. Po jednej i po drugiej stronie »żelaznej kurtyny« odbierano je bowiem, zwłaszcza w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, jako próbę rozbijania »zwartości szeregów«, tyle że na Zachodzie można było jednak pisać i mówić o tych sprawach, podczas gdy u nas władze komunistyczne bały się »problemu europejskiego« niczym ognia. Nierzadko więc w tzw. demoludach szczególnie mocno atakowano nie tych polityków i naukowców zachodnich, którzy szli równo w jednym szeregu nieprzejednanych czy autentycznych rewanżystów, jakich w Niemczech wcale nie brakowało, ile właśnie tych wyłamujących się z szeregu. Modelowym przykładem takiego postępowania była Niemiecka Republika Demokratyczna, gdzie dostało się właściwie wszystkim w miarę postępowym – w sensie bardziej otwartym i bardziej pluralistycznym – historykom i uczonym zachodnim, szczególnie zachodnioniemieckim, co – rzecz jasna, a zarazem niestety – osłabiło wagę enerdowskich ataków na autentycznych nazistów. Starczy przypomnieć w tym kontekście ataki na Herberta Ludata, a nawet na Klausa Zernacka, którego próbowano dezawuować jako »demagoga pojednania«!

Ale i my w Polsce nie byliśmy pod tym względem wolni od grzechu, zwłaszcza grzechu zaniedbania. Wprawdzie po 1956 roku poważne czasopisma naukowe przestały drukować oskarżenia o to, że mówienie o europejskich korzeniach kultury polskiej, czeskiej czy węgierskiej jest próbą rozmywania sojuszu polsko-radzieckiego, ale nie zmieniało to w niczym faktu, że prace tego typu do Polski po prostu nie docierały. To prawda, że Gerard Labuda mógł napisać w 1956 roku artykuł o nowych tendencjach w historiografii zachodnioniemieckiej, ale rozprawy Heinricha Felixa Schmida czy Herberta Ludata pozostawały właściwie niedostępne szerszemu gronu czytelników. Ich przetłumaczenie nie wchodziło najzwyczajniej w rachubę, ponieważ ich wymowa była jednoznacznie antykomunistyczna, a przynajmniej prodemokratyczna. Tymczasem na wschód od Łaby panowała »demokracja ludowa«, czyli brak podstawowych swobód demokratycznych.

Z podobnych powodów, jak również ze względu na zamknięcie polskiej historiografii w kręgu własnych problemów, nie docierały do polskiego czytelnika, w tym i przeciętnego historyka, nieliczne prace anglosaskie poświęcone problematyce europejskiej. Któż znał u nas świetne i ważne rozprawy Geoffreya Barraclough, Archibalda Lewisa czy Normana Poundsa? Wszak nawet lejący miód na naszą duszę Norman Davies docierał do nas nasamprzód jedynie za pośrednictwem »wrogich rozgłośni« radiowych, niskonakładowych wydań samizdatowych, wreszcie dopiero od końca lat osiemdziesiątych w obiegu oficjalnym, lecz z licznymi ingerencjami cenzury, które z dzisiejszej perspektywy trudno doprawdy zrozumieć, zwłaszcza że krakowska »Arka« (nr 28 z 1989 roku) niemal natychmiast zamieściła ich dokładną listę.

»Europa« nie interesowała się nami, ale i my sami, mimo – a może właśnie dlatego – że czuliśmy się zawsze stuprocentowymi Europejczykami, nie bardzo przejmowaliśmy się problemami ogólnoeuropejskimi, brnąc coraz głębiej we własne zaszłości, rozdzierając wciąż na nowo narodowe rany, roztrząsając ciągle te same sprawy, żądając od reszty Europy bezwarunkowego uznania i nietajonego podziwu dla naszego bohaterstwa. W naszej par excellence narodowej historiografii, pisanej już to ku pokrzepieniu serc, już to ku przestrodze, problemy europejskie, a tym bardziej globalne w zasadzie nie liczyły się, bo nie pasowały – co zresztą zrozumiałe – do naszego XIX-wiecznego kodu kulturowego.

Trzeba przyznać, że historiografia polska, szczycąca się na ogół swoją nowoczesnością i otwartością (nb. jeśli miarą dla nich miałyby być pozostałe historiografie krajów realnego socjalizmu, to taką bez wątpienia była), jawiła się jako trudny partner do dyskusji, ponieważ wszystkie problemy sprowadzała na koniec do pytania o »sprawę polską«, do przysłowiowego »słonia a sprawy polskiej«. Jednocześnie brakowało jej – i tak jest nadal – szerszej refleksji, także o charakterze metodologicznym i metodycznym. Ciągle nowe pokolenia historyków próbują odpowiedzieć na te same pytania, zwracając się wyłącznie do źródeł, podczas gdy niezbędny warunek poznania naukowego stanowi również porównanie, w naszej historiografii wyraźnie zaniedbane (z powodzeniem stosuje tę metodę w odniesieniu do średniowiecza na przykład Sławomir Gawlas, a względem XIX w. choćby Witold Molik).

Zmagania o miejsce Polski i Europy Środkowo-Wschodniej w nowej Europie po 1989 roku już przyniosły określone zmiany. Historiografia polska odchodzi od swojego ściśle narodowego kodu, natomiast historycy zachodni coraz częściej widzą nas w Europie. Dawna teza Hegla i Rankego, którzy sprowadzali dzieje Europy do kręgu romańsko-germańskiego, umiera na naszych oczach. Dzisiaj żaden czołowy historyk niemiecki nie napisałby już, jak przed niemal dwoma wiekami Ranke, że z punktu widzenia dziejów Europy ważniejsza jest Lima i Nowy Jork niż Kijów i Smoleńsk. Dla coraz większej liczby poważnych historyków niemieckich świat romańsko-germański nie jest już jedyną miarą postępu, jedynym punktem odniesienia. Europa »słowiańska« odzyskuje suwerenność. Jak wskazałem w innym miejscu, wykorzystując myśl indyjsko-amerykańskiego historyka Gyana Prakasha, »Trzecia Europa« – nasza Europa pisze swoją własną historię i nie są to już tylko dzieje procesów okcydentalizacyjnych. W dwa wieki po narodzinach nowoczesnej historiografii przynajmniej Europa Środkowo-Wschodnia znalazła swoje suwerenne miejsce w Europie, a kwestie związane z Europą Wschodnią – wschodniosłowiańską, stanowią przedmiot coraz bardziej ożywionej dyskusji naukowej (Robert Bartlett, Norman Davies, Klaus Zernack, Michael Borgolte, Frank Kämpfer i in.), w której głosów polskich – przyznajmy szczerze – nie usłyszymy wielu (na uwagę zasługuje w tym kontekście stanowisko Henryka Samsonowicza i Jerzego Kłoczowskiego), a te, które można usłyszeć, są raczej dość tradycyjne, by nie rzec banalne, szczególnie jeśli chodzi o europejską rolę Rusi i Rosji (to niewątpliwy skutek naszych rosyjskich kompleksów).

W ogóle historiografia polska jakby nie dostrzegała, że w związku z nową sytuacją w Europie pojawiło się wiele pytań, które wymagają pilnej odpowiedzi, że wspomnę o kwestiach takich, jak dziejowa rola europejskich ortodoksów, Żydów i nawet muzułmanów. Szkoda, bo zdaje się, że w tej sprawie historiografia polska powinna mieć szczególnie wiele do powiedzenia.

Słabo też widać w naszej historiografii nowe pluralistyczne prądy, w ramach których postrzega się Europę jako zbiór suwerennych i równorzędnych, choć odmiennych, regionów. Sprzeciwialiśmy się – i słusznie – niemieckiej tezie, która przydzielała nam rolę co najwyżej młodszych, jeszcze niepełnoletnich braci, jednak sami wciąż patrzymy na narody zamieszkujące dawną Rzeczpospolitą przez nacjonalistyczne okulary. Szczególnie widoczne jest to w odniesieniu do Białorusinów (ale i Ukraińców), którym, nie tylko potoczna, polska opinia odmawia niemal praw do mienienia się narodem.

Ważnym elementem zbliżenia historiograficznego polsko-niemieckiego jest włączenie Polski do rodziny demokratycznych narodów, przez co na powrót zbliżył się kod kulturowy narodów zamieszkujących na wschód i na zachód od Odry (czy Łaby, która wciąż dzieli Niemcy). W ramach demokratycznego języka bez wątpienia łatwiej się nam porozumieć, zwłaszcza że większość z nas powoli uznaje fundamentalny fakt, iż demokratyczna historiografia nie może i nie musi mówić jednym głosem, gdyż stanowi odbicie pluralistycznego społeczeństwa. Ważne, aby różnice głosów nie przebiegały zgodnie z linią podziałów narodowych. Poszukująca swojego miejsca historiografia postnacjonalistyczna czy postnarodowa nie powinna przyjmować dawnych autorytarnych wyborów, co ważne, a co nie ważne lub mniej ważne, lecz raczej uznać za oczywisty fakt swój pluralizm (Karin Hausen). Nie znaczy to wcale, że miejsce wymuszonej jedności zajmie pluralistyczny chaos, przed czym przestrzegał Arno Borst. W dobrej orkiestrze jest miejsce dla dziesiątek instrumentów. Jest w niej też specjalne miejsce dla dyrygenta, którego zadaniem nie jest zglajchszaltowanie brzmienia orkiestry, lecz pewne jej uporządkowanie. Michael Borgolte ma rację, pisząc, że zadaniem nauki historycznej jest właśnie porządkowanie wielości. Podobnie jak rację ma Otto Gerhard Oexle wskazując, że historyk nie ma nigdy do czynienia z jednością czy jednostką w sensie normatywnym, lecz z hipotezami, którym można przeciwstawić wydedukowane alternatywy o wcale nie mniejszej wadze gatunkowej.

W sumie mam więc dość optymistyczną wizję przemian w stosunkach historiograficznych polsko-niemieckich po 1989 roku. Nie znaczy to oczywiście, że nie dostrzegam zagrożeń. Nie chciałbym jednak, ograniczony miejscem, wchodzić w szczegóły, o których mówiłem i pisałem już wielokrotnie. Z zagrożeń najważniejszych wymieniłbym powstawanie nowych tabu, które – w ramach nowego kanonu politycznej poprawności – zastępują miejsce dawnych białych plam. Niebezpieczne wydaje mi się też przejmowanie przez polskich historyków dawnych tez niemieckich bez ich należytego przemyślenia. Wiele z nich tkwi bowiem korzeniami w epoce nacjonalistycznej i narodowosocjalistycznej, i same wymagają gwałtownej rewizji. Trzeba się zresztą zgodzić z tezą, że racją bytu historyka jest ciągły rewizjonizm (Stephen Howe). Historyk, który nie dostrzega potrzeby stałego rewidowania dotychczasowych ustaleń, przestaje być naukowcem i uczonym, powracając na pozycje kronikarza. Historycy niemieccy młodszego i starszego pokolenia dokonują obecnie wymownej rewizji obrazu stworzonego przez historiografię Niemiec imperialistycznych i nazistowskich, dochodząc do ustaleń, które z konieczności dotkną całej nauki historycznej, z Niemiec przecież biorącej początki. Szkoda, że czasami zamiast na meritum skupiają się oni – dotyczy to zwłaszcza historyków najmłodszych – na sprawach li tylko biograficznych, przemawiając z arogancją typową dla tych, którzy mieli szczęście urodzić się w lepszych czasach (Manfred Hettling). Żal też, że w Polsce wciąż jeszcze odczuwamy zbyt rzadko potrzebę rewizji ustaleń naszej historiografii, a jest w niej co rewidować, by wspomnieć chociażby – w ślad za Stefanem Kieniewiczem – potrzebę nowego spojrzenia na rolę historyków w dobie po II wojnie światowej.