Tłumaczenie: Jolanta Pawłowska
Drogi Robercie,
prosi mnie Pan, bym wypowiedział się na temat, o którym wielokrotnie rozmawialiśmy, także w szerszym gronie, jako koledzy z Niemieckiego Instytutu Historycznego, a także i później. To, co mam do powiedzenia, jest niczym innym jak kontynuacją tych rozmów. Może dlatego ten tekst sam z siebie przyjął formę listu.
Przez Pana ankietę dotyczącą stanu »polsko-niemieckiego dialogu w historiografii« przemawia niecierpliwość, którą bardzo dobrze rozumiem, ponieważ czasem dręczy mnie to samo. Czy jednak nie może być i tak, że nasza niecierpliwość jest tylko prostą reakcją na tę zagmatwaną sytuację – a zatem reakcją niewspółmierną?
»Dialog polsko-niemiecki« – brzmi to tak, jakby nadal spotykały się dwie grupy, które – Polacy tu, Niemcy tam – muszą się ze sobą jakoś porozumieć. Jeszcze dwadzieścia, trzydzieści lat temu wyrażenie to dość dobrze odpowiadało naszej rzeczywistości. Po katastrofalnych antagonizmach między Polakami a Niemcami nasze kraje były dopiero na drodze do politycznego porozumienia. Za historykami obu krajów stały wówczas tradycje historiograficzne opanowane przez te antagonizmy, a prawie wszystkie etapy i aspekty stosunków polsko-niemieckich prowokowały powstawanie przeciwnych poglądów. A kiedy historycy powoli dochodzili do wniosku, że trzeba porozmawiać, musieli się porozumieć najpierw jako przedstawiciele swoich narodów, w toku formalnych obrad starający się odnaleźć te miejsca, w których konkurujące wyobrażenia o wspólnej historii sobie przeczyły, w których dawało się je do siebie zbliżyć, w których można je było poprawić. Zgodnie z takim rytuałem pracowała komisja do spraw podręczników szkolnych, zbijając kapitał swobody i obustronnego zaufania, z którego procentów do dziś żyjemy. Im bardziej jednak rytuał ten stawał się dobroczynny, tym mniej okazywał się konieczny i jednoznaczny. Im bardziej doprowadzał do relatywizacji lub uproszczenia kontrowersyjnych kwestii, im więcej wspólnych cech ujawniało się w założeniach i praktyce ocen, tym mniej uczestnicy debat w ramach komisji i poza nią mieli powodów, by uważać się za reprezentantów swego narodu. Zamiast tego po obu stronach można było zauważyć coraz więcej sposobów myślenia, poglądów i kierunków badawczych, wywodzących się nie z narodowości historyka, lecz z jego osobistego wyboru i własnej decyzji. Także jego partnerzy i kontrahenci, koledzy, z którymi się zgadza i z którymi się spiera, z którymi może współpracować lub nie, już od dawna nie dzielą się na Polaków i Niemców. Dziś przynależność do danej grupy nie zależy od przynależności narodowej. Widać to najlepiej właśnie wtedy, kiedy przedmiotem debaty stają się sprawy narodowościowe.
Proszę sobie przypomnieć spory wokół Hartmuta Boockmanna i Gerarda Labudy dotyczące polsko-niemieckiej sfery wpływów nad dolną Wisłą. Obaj autorzy daleko odeszli od wszelkich narodowych awersji związanych z przeszłością. Mimo to krytycy nadal zarzucają im narodowościowe ograniczenie horyzontów. Gdyby zarzuty kierowane były przez Polaków do Niemców i przez Niemców do Polaków, nie byłoby w tym nic nowego. Zwykle takie argumenty mają w zanadrzu historycy przeciwnych obozów narodowościowych, nie zauważając, że ten spór może się kiedyś skończyć. Nie uda się nam nigdy pozbyć wady, którą przypisujemy innym, nie dostrzegając, iż sami ją mamy. Jednak nasze kontrowersje wokół Boockmanna i Labudy nie mieszczą się w tym starym schemacie. Niemiecki autor spotyka się z krytyką niemieckich historyków, polski – staje się kontrowersyjny wśród historyków polskich. I w obu krajach są historycy, którzy twierdzą, że jest za co krytykować obu autorów. Na przykład ja tak uważam.
»Polsko-niemiecki dialog w historiografii«? Ta formuła nie jest już aktualna, jest przestarzała. Może brzmieć nam dziś w uszach tak samo obco jak apele o dialog między miastami, podczas gdy historycy warszawscy rozmawiają z poznańskimi, a historycy z Berlina spotykają się z historykami z Marburga. Oni reprezentują swoje lokalne pochodzenie w równie małym stopniu, jak my swoje pochodzenie narodowe. Reprezentujemy tylko siebie samych.
Chociaż oczywiście bynajmniej nie w próżni. Fakt, że daleko za sobą zostawiliśmy ograniczenia zamkniętych i powszechnie uznanych za słuszne obrazów historii polskiej i niemieckiej, nie oznacza jeszcze, że zaczęliśmy się zajmować nauką w okresie postnacjonalizmu. Każdy z nas jest członkiem jednego z tych dwóch narodów, niezależnie od tego, jaki ma do niego stosunek. A historie tych narodów były różne, choć czasem tak bardzo ze sobą związane. Oba te stwierdzenia mają dla nas – jako historyków – konkretne skutki. Wymienię tylko kilka z nich – te, na które zwróciłem uwagę, bo wydają mi się najważniejsze.
Przynależność do konkretnego narodu nie determinuje bynajmniej naszego osądu. Ale własna narodowość jest nam tak oczywista, że nigdy nie będziemy mogli samodzielnie w pełni ocenić wpływu, jaki wywiera na nasz osąd, nie możemy także, nawet gdybyśmy chcieli, wpływu tego uniknąć. Krytyczny dystans do własnej historii, zrozumienie dla historycznej tożsamości sąsiada, szczególna uwaga w traktowaniu stosunków polsko-niemieckich – to powinniśmy ćwiczyć, tego możemy się nauczyć. Ale kto może przeoczyć fakt, jak daleko da się w ten sposób zajść? W swoim czasie, by scharakteryzować ekspansję Austrii, Rosji i Prus w epoce nowożytnej, mówiłem, że każde z tych państw wcześniej czy później przekraczało granicę, poza którą nigdy nie udawało im się to, co do tej pory było pomyślnie realizowane: trwała integracja ludności. Poddanych można było zyskać tylko tam, gdzie język władcy pokrywał się lub był chociaż zbliżony do języka poddanych. W przeciwnym wypadku na terenach »poddanych« powstawały w XIX wieku narodowe ruchy wyzwoleńcze, które doprowadziły w XX wieku do załamania się każdego wielonarodowościowego mocarstwa w Europie Środkowo-Wschodniej. Fakt, że ani czas, ani sposób ekspansji imperialnej, ale właśnie wspomniany problem decydował o szansach integracji, przedstawiałem na przykładzie późnego i brutalnego, a jednak pomyślnego zajęcia Śląska przez Prusy w XVIII wieku. Dopiero później zauważyłem, że nie był to najlepszy przykład – i jednocześnie zdałem sobie sprawę z tego, dlaczego go wybrałem. W mojej głowie znajdują się trzy obrazy Śląska: jeden złożony, który pozwala odróżniać Śląsk Górny od Dolnego i nawet zabrania wrzucać wszystkich mieszkańców Górnego Śląska do jednego kotła; i dwa stereotypowe, wywodzące się z historiografii narodowych i przyznające Śląsk to stronie polskiej, to – niemieckiej. Oczywiście, trzeźwe myślenie wybiera pierwszy z tych obrazów. Ale najwyraźniej moja awersja wobec polskiego stereotypu jest głębsza i działa bardziej sprawnie niż moja awersja wobec stereotypu niemieckiego. Polskiemu historykowi nie przyszłoby do głowy mówić o całkiem udanej integracji Śląska z państwem pruskim. Jako niemiecki historyk nie zostałem w żaden sposób do tego zmuszony. Ale właśnie dlatego, że jestem niemieckim historykiem, mogłem wpaść na taki sposób mówienia. Tym razem sam, choć może nieco zbyt późno, zrozumiałem żart, jaki moja narodowość zrobiła sobie z moich poglądów. Ale to tylko szczęśliwy przypadek, na który niestety nie można liczyć. Można za to liczyć na uwagę drugiej strony: polskich historyków wobec ich niemieckich kolegów i odwrotnie. A zatem jednak »dialog polsko-niemiecki«? Można to i tak nazwać. Nie byłby to już jednak dialog między narodami, ale dialog o narodowości i jej wpływie na historiografię – byłby to wspólny problem dotyczący w równej mierze historyków polskich i niemieckich.
Jednak już od dłuższego czasu nie jesteśmy w jednakowym stopniu gotowi zastanowić się nad tym. I tu dochodzę do drugiego punktu: do śladów, jakie pozostawiły w historykach różnice między naszymi historiami narodowymi. Trzecia Rzesza i II wojna światowa postawiła niemieckich historyków pod pręgierzem rewizjonizmu, czego polskim historykom oszczędzono – i jednocześnie odmówiono, przynajmniej jeżeli chodzi o stosunki polsko-niemieckie. Żadnemu z Niemców, może poza tymi zaślepionymi przeszłością, nie przyszłoby do głowy usprawiedliwianie polityki okupacyjnej po roku 1939. Po Auschwitz nawet w złej intencji trudno byłoby cokolwiek powiedzieć o niemieckiej polityce kulturalnej na Wschodzie. Pakt Ribbentropp–Mołotow ukazał rozbiór Polski w XVII w. w zupełnie innym świetle, narodowosocjalistyczna polityka rasowa w tzw. Kraju Warty zmusiła do przemyślenia pruskiej polityki edukacyjnej w Wielkopolsce. Choć zaistniało wiele kontrowersji wokół pytania, jak daleko ma sięgać ten rewizjonizm, większość niemieckich historyków zrozumiała, że utrzymanie starych pozycji jest niemożliwe. I tak to bardziej, to znów mniej, ale jednak zbliżali się do poglądów od dawna reprezentowanych przez polskich historyków. Ci z kolei nie mieli żadnych bodźców do zmiany punktu widzenia, skoro Niemcy w końcu pojęli, iż muszą przyznać swoim sąsiadom historyczne i polityczne prawo do tożsamości narodowej i posiadania państwa – tak samo, jak przyznają je sobie. Jednak istnienie Polski przez tak długi okres i z tak morderczą konsekwencją podawane było w wątpliwość, że Polacy nie mają już wrażliwości na drugą stronę swojej własnej historii, rzadko dostrzegając słabości, porażki i przewinienia leżące po polskiej stronie. Pod koniec rozbiorów i przed II wojną światową znajdująca się na dalekim prawym skrzydle areny politycznej endecja reprezentowała radykalny, krzykliwy nacjonalizm. Począwszy od roku 1939 wyobrażenia endeków o Niemczech utrzymywały się w polskim społeczeństwie przez całe dziesięciolecia jako »polska myśl zachodnia« – niewielu Polaków potrafiło się od nich uwolnić, tyczy się to także historyków. Trudno wyobrazić sobie większy kontrast między nastrojami polskich i niemieckich historyków po roku 1945. Obie grupy zdeterminowane były przez swoją narodowość: jedni – ponieważ wywodzili się z narodu sprawców, drudzy – ponieważ pochodzili z narodu ofiar. Wyrzuty sumienia przeciw sumieniu czystemu. Tu skazanie przez historię, tam znowu – potwierdzenie. Tu z gruntu upośledzony stosunek do własnego narodu, tam – emfatyczna jedność z narodowością. Paradoksalnie, kontrast ten był decydującym warunkiem powstania Komisji Podręcznikowej. Po wszystkim, co się stało, Niemcy musieli po prostu przyjąć to, że Polacy są tacy polscy, podczas gdy Polacy mogli zaakceptować Niemców, ponieważ ci przestali być tacy niemieccy. Także wielkie historiograficzne porządki, które udało się przeprowadzić Komisji Podręcznikowej w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, zawdzięczamy jeszcze w znacznym stopniu tej asymetrii postaw. Niektórym historykom tamte ustalenia wystarczają i dziś – jednak przede wszystkim tym, którzy należą do starszego pokolenia. Gdybyśmy dłużej pozostali przy tym podziale ról, moglibyśmy w bardziej znośny sposób ukształtować nasze historie narodowe. Aby to osiągnąć, potrzeba spojrzenia z zewnątrz, refleksyjnego dystansu historyków wobec samych siebie. Nam, Niemcom, narzucono takie metodologiczne wyobcowanie i nie jest to naszą zasługą – jego przyczyny wynikają z egzystencjalnego przerażenia naszą własną historią. Polski historyk musi sam wypracować sobie taki dystans, nierzadko wbrew swojemu otoczeniu. Skłonność do pokładania wiary w trudy samodyscypliny – choć przecież nie tylko – najsilniejsza jest wśród przedstawicieli młodego pokolenia, którzy w przeciwieństwie do swoich nauczycieli, nie są skazani na spisywanie historii narodowej w warunkach groźby narodowej zagłady. Najwyraźniej w latach osiemdziesiątych powstał nowy poziom refleksji pozwalający Polakom i Niemcom wspólnie studiować ich historie narodowe – zamiast je równoważyć. Jednym z wielu przykładów jest udana współpraca przy publikacji dokumentów dotyczących historii najnowszej. Kolejnym przykładem – niektóre projekty, których realizację rozpoczął Pan razem z Pańską »Borussią«.
To, że przed nami jeszcze wiele porażek, że wielu tematów nawet nie dotknięto, że tam, w Polsce, albo tu, w Niemczech, niektórym z naszych kolegów pewne Pańskie projekty wydają się zbyt szerokie, niektóre moje poglądy zbyt wąskie – może nas oczywiście zasmucać, ale nie może pozbawiać odwagi ani zadziwiać. W każdym momencie w historii panuje chaos i zamieszanie epoki przejściowej. Dlaczego właśnie my mielibyśmy zostać pobłogosławieni harmonią? Musi i może nam wystarczyć to, że wszystkie śmiertelne dysonanse pozostawiliśmy daleko za sobą.
Pozostając pełen ufności Pański
Rex Rexheuser