Włodzimierz Borodziej
1

Po co zajmować się historią stosunków polsko-niemieckich, skoro przez ostatnie sto mniej więcej lat napisano na ten temat tysiące książek i artykułów, skoro w szkole polskiej – i PRL, i III Rzeczypospolitej – wątek ten stanowi istotną część dziejów politycznych, ekonomicznych i kultury, skoro, mówiąc najkrócej, wszyscy i tak wiemy, jak było?

Stawiając to pytanie, chciałbym skłonić Państwa od odbycia przez najbliższe dwadzieścia minut – siłą rzeczy skróconego – kursu nauki o zmianach, jakie dokonały się w naszym obrazie stosunków z zachodnim sąsiadem w ostatniej dekadzie. Zacznę od przypomnienia: Niemcy, którzy chodzili do szkoły w Republice Federalnej w ćwierćwieczu powojennym, niewiele dowiadywali się o Polsce. Była ona krajem komunistycznym, ergo przynależnym do wrogiego obozu, ale była jednocześnie wrogiem szczególnym, bo starym, z którym nowe państwo niemieckie miało historyczne rachunki do załatwienia. Argumentacja Konrada Adenauera, że o granicy będzie rozmawiał dopiero z Polską suwerenną i demokratyczną, dobrze pokazuje ten splot Starego i Nowego w kontekście Zimnej Wojny: postulat rewizji granicy i teza o nieprawomocności jej aktualnego stanu żywo przypominały stosunek Republiki Weimarskiej do II Rzeczypospolitej. W systemie jałtańsko-poczdamskim został on jednak istotnie zmodyfikowany słusznym skądinąd podkreśleniem, że wschodni sąsiad należy do systemu dyktatur, i to dyktatur-satelitów, brakuje mu więc niejako podwójnie możliwości samostanowienia i tym samym układania się z innymi w sprawach dla obu sąsiadów żywotnych. Wreszcie była PRL dla RFN (czy, jak pisano przez ponad 20 lat, NRF) sąsiadem peryferyjnym, odległym i nie bardzo ciekawym; rzeczy ważne działy się albo na Zachodzie, albo w Moskwie. W tej sytuacji brakowało przesłanek dla rewizji obrazu Polski zacofanej, niewykształconej, czerpiącej swe największe osiągnięcia cywilizacyjne i kulturowe z dopływu krwi niemieckiej. A naukowcy mieli wielką wprawę w dostarczaniu budulca dla takiej konstrukcji: od czasu rokowań wiosną 1919 r., kiedy to argumenty historyczne, geograficzne i demograficzne znacząco przyczyniły się do sukcesu Polski w Wersalu, trwała papierowa wojna, ale jednocześnie i swoista symbioza polskich i niemieckich historyków, archeologów, etnografów: każdy argument na rzecz polskości czy niemieckości ziem spornych — mogła to być i pęknięta skorupa, i wzór haftu na obrusie — wywoływał po drugiej stronie reakcję w postaci uruchamiania nowych programów badawczych, tworzenia nowych instytucji, uruchamiał jednym słowem pieniądze przeznaczone na produkcję kontrargumentów, które z kolei wywoływały analogiczną reakcję po stronie przeciwnej. Mówiąc najprościej: od roku 1918 do lat siedemdziesiątych XX wieku państwo jako zleceniodawca i mecenas badań naukowych składało zamówienia na argumenty służące konfrontacji. Nauka, czy raczej: większość zainteresowanych naukowców dostarczała pożądany towar i nie musiała być w związku z tym zainteresowana zmianą paradygmatu wroga – oczywiście, bywały wyjątki, nawet znaczące wyjątki, ale reguła brzmiała właśnie tak.

Po stronie polskiej doszły po roku 1945 względy szczególne. Wiele napisano już na temat roli motywu niemieckiego, czy raczej antyniemieckiego, dla zakorzenienia i legitymizacji władzy komunistycznej w Polsce. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie solidna tradycja z okresu zaborów i przedwojennego, ale przede wszystkim – gdyby nie trauma II wojny światowej i okupacji. Polska była ofiarą niemieckiej agresji i ludobójstwa i z tej właśnie perspektywy – ofiary, która o włos uniknęła zagłady – spoglądano na przeszłość, ekstrapolując rzeczywiste i domniemane doświadczenia z Niemcami na przyszłość. Mniejszość niemiecką w okresie międzywojennym długo oglądano niemal wyłącznie przez pryzmat »V kolumny«, Bundeswehra miała być tylko prostą kontynuacją Wehrmachtu, nowe ziemie zachodnie i północne przez ćwierćwiecze musiały być »Ziemiami Odzyskanymi« itd.; w tym ostatnim punkcie godzi się zresztą przypomnieć spostrzeżenie Tomasza Szaroty, że retorykę ziem »odzyskiwanych«, czyli takich, o które najwyraźniej trwał długowieczny konflikt obu narodów, wprowadził do dyskursu naukowego jeden z najwybitniejszych historyków niemieckich, Theodor Schieder – oczywiście, w roku 1939 i w kontekście włączania do Rzeszy zachodnich ziem polskich, czyli właśnie »odzyskanych ziem wschodnich«. Tenże Schieder habilitował się w 1940 r. pracą o »niemieckim duchu i wolności stanowej« (»Deutscher Geist und ständische Freiheit«) w Prusach Królewskich, redukując skomplikowane relacje tożsamości i konfliktów stanowych, wyznaniowych i terytorialnych w tym regionie w czasach nowożytnych do antagonizmu polsko-niemieckiego. Naukową bezpłodność tego założenia przypomniał ostatnio Michael G. Müller. Ale taki właśnie punkt widzenia dominować miał jeszcze przez dekady: Polacy i Niemcy, zmagający się przez dziesięć wieków (to z kolei Zygmunt Wojciechowski) o Gdańsk, Wrocław i Poznań, dwie ahistoryczne w swej niezmienności zbiorowości etniczne, skazane na konflikt, w którym Dobro i Zło są prostą funkcją języka i narodowości piszącego. Nie będę rozwijał wątku, dlaczego obraz ten z nauką i wiedzą historyczną ma niewiele wspólnego, wskażę tylko na jeden skutek: otóż przyjęcie założenia o ponadczasowej – bo przecież »odwiecznej« – walce dwóch narodów deformowało rzeczywistość historyczną także w tym sensie, że eliminowało z przeszłości i teraźniejszości inne tożsamości i świadomości, przede wszystkim te, które nawet w XX wieku, kiedy bez wątpienia istniał i nowoczesny naród niemiecki i polski, sytuowały się na pograniczu, dosłownie i w przenośni; najlepszym przykładem będzie Górny Śląsk, ale także i na obszarze nazywanym Pomorzem Gdańskim, Prusami Królewskimi czy Zachodnimi Prusami przykładów takich w historii nie brakowało.

Z braku czasu pominę powolną ewolucję zarysowanego powyżej obrazu, która nie zaczęła się w roku 1989; historia, czy raczej historiografia, pozostaje oczywiście do pewnego stopnia sługą państwa, ale jest też nauką, rządzącą się prawem do krytyki, autonomią i własną dynamiką rozwoju. Wystarczyć tu musi zdanie, że dialog między polską i zachodnioniemiecką historiografią zaczął się już w latach siedemdziesiątych – między innymi dzięki Komisji Podręcznikowej PRL–RFN, instytucji unikatowej w krajobrazie Zimnej Wojny na skalę nie tylko europejską. I właśnie dialog, o czym dziś boleśnie przekonują się Koreańczycy i Japończycy, o czym przekonujemy się i my, Polacy, rozmawiając z Ukraińcami, czyli odejście od narodowych monologów jest podstawą powolnej i mozolnej rewizji zastanych, wygodnych schematów, świetnie funkcjonujących w opinii publicznej; ucieranie się poglądów jest warunkiem i instrumentem dochodzenia do prawdy – na ile istota tak niedoskonała jak człowiek jest w stanie do Prawdy w ogóle dotrzeć.

Nie wygłaszam w tym miejscu laudationis na cześć »Borussii«, od niej jednak chciałbym ten wątek rozpocząć. Otóż nasza dzisiejsza bohaterka z wielu powodów mieści się w głównym nurcie przemian ostatniej dekady: dlatego, że dostrzega to, co małe, że pielęgnuje to, co inne, że wydobywa z niebytu, czy raczej szarości, embriony innych barw, łamiąc schematy bipolarne, czarno-białe. Wszystkie te elementy składają się na obraz nowej historiografii i innego obrazu historii, także stosunków polsko-niemieckich. Zacznę znowu od przykładu dziejów tutaj najbliższych, czyli Pomorza Gdańskiego. W 1987 r. Przemysław Hauser, autor monografii o mniejszości niemieckiej w województwie pomorskim, sformułował postulat odejścia od uprawianej dotąd historii elit przywódczych i zajęcie się życiem codziennym Niemców w Polsce, ich stosunkami z polską większością w wymiarze właśnie pozapolitycznym, codziennym. W efekcie drugie wydanie jego pracy, opublikowane w 1998 r., to książka niemal nowa, z której znikły niektóre przymiotniki, pojawił się za to wielopłaszczyznowy i niejednoznaczny obraz Niemców pomorskich, oczywiście nieufnych i niechętnych wobec państwa polskiego, ale też wobec narodowego socjalizmu; dopiero w 1938/39 r., pisze autor, nadzieje na rychły powrót Pomorza do Rzeszy przeważyły. Jeszcze głębiej sięgnęła rewizja obrazu polsko-niemieckiej codzienności w monumentalnym wydawnictwie źródłowym, przygotowanym m.in. przez historyków z Kilonii, Poznania i Warszawy – czyli w koprodukcji polsko-niemieckiej, jaka ostatnio stała się regułą przy większych projektach: okazuje się, że polityczna konfrontacja między »narodem państwowym« a mniejszością to tylko jedna z kilku płaszczyzn, na których opisywać należy dzieje pogranicza. Interesy lokalne, podziały i związki konfesjonalne, konflikty, ale i solidarność społeczna, wspólne dla całej społeczności wyzwania regionalne – wszystkie te potencjalne osie narracji są co najmniej równoważne. Zresztą, można zapytać po lekturze książek historycznych ostatnich lat, co to znaczy narodowość? Zbigniew Raszewski, jeden z najbystrzejszych obserwatorów okupacyjnej rzeczywistości, napisał o swoich sąsiadach z Bydgoszczy, że jako społeczność lokalna – »ludność mieszana« – próby segregacji według narodowości przyjmowała z nieufnością;

»każdą władzę traktują jak dopust boży i każdej po kolei słuchają, nawet z pewną dozą lojalności.«

W końcu, czyli do 1944 r., prawie 90 procent mieszkańców znalazło się na tzw. Deutsche Volksliste, choć przed wojną w mieście liczono Niemców na ok. 1/10 tej liczby. Ale znowu, pisze Raszewski, wybór przebiegał inaczej

»niż można było się spodziewać. Polacy z dziada pradziada ubiegali się o obywatelstwo niemieckie, a rodowici Niemcy, spolszczeni w pierwszym pokoleniu, uparcie trwali przy swojej polskości.«

Inny przykład fluktuacji postaw, ujmujący rzecz nie pod kątem pochodzenia, lecz – jak powiedzielibyśmy dziś – behawioralnym, pochodzi ze świeżo opublikowanych wspomnień Apolinarego Hartglassa. W grudniu 1939 r. opuszczał on okupowaną Polskę, przesiadając się na dworcu w przyłączonych do Rzeszy Katowicach. Z lata tego roku – czyli sprzed wojny, kiedy Katowice były polskie – zapamiętał młodego, przystojnego kelnera, który pouczał gości niemieckojęzycznych, że mówi tylko po polsku; teraz, pół roku później, tenże kelner twierdził, że nie rozumie po polsku. Z poprzednich wizyt w katowickiej restauracji dworcowej zapamiętał Hartglass także »Stammtisch« majstrów-sztygarów. Dawniej śpiewali »Jeszcze Polska« i »Czerwony sztandar«, po 1926 r. – »Pierwszą brygadę«, teraz, w grudniu 1939

»siedzieli ci sami sztygarzy w tych samych uniformach, tak samo pili piwo i śpiewali chórem tylko już inne pieśni ‚Deutschland, Deutschland über alles‘ i ‚Horst Wessel Lied‘.«

Na volkslistę wpisały władze okupacyjne łącznie prawie 2,8 mln obywateli polskich. Dodajmy do tego ponad milion ludzi, obywateli Rzeszy, których władze polskie uznały w 1945 r. za nadających się do (re)polonizacji. Trzeba zdać sobie sprawę, że te niespełna 4 mln ludzi, to prawie 1/4 całej, zdziesiątkowanej przez wojnę populacji Polski w momencie jej zakończenia, czyli że prawie 25 procent ludności między Odrą a Bugiem miało w momencie zakończenia wojny status niejednoznaczny, do pewnego stopnia pozostawiający otwartą opcję niemiecką i polską. Oznacza to również, że spora część obywateli polskich miała inne wspomnienie wojny i okupacji, niż to, które było od 1945 r. propagowane przez państwo, partię i propagandę. Oznacza to wreszcie, że powstająca PRL musiała zintegrować miliony ludzi, których życiorysy, imiona, doświadczenie życiowe, często wszystko razem, nie przystawały do pożądanego zestawu cech polskości. Jak skomplikowany był to proces, pokazał ostatnio Adam Dziurok w świetnej książce o »Śląskich rozrachunkach«, czyli o polityce władz komunistycznych wobec członków organizacji nazistowskich na Górnym Śląsku.

Jak Państwo zapewne już zauważyli, pomijam najbardziej spektakularne i stąd najbardziej znane procesy rewizji. Nie będę mówił o licznych i często naprawdę ciekawych badaniach nad tzw. wypędzeniem Niemców z Polski w drugiej połowie lat czterdziestych, pozostawiam na uboczu studia nad losem osób, przyznających się w PRL do niemieckości, podobnie wspomnę tylko o pożytku, jaki wynika z uwzględnienia w opisie stosunków polsko-niemieckich strony trzeciej, czyli Żydów; uwzględnienie »innych«, czyli Żydów czy Litwinów, to zresztą także specjalność »Borussii«. Stawiam za to w końcowej części wykładu pytanie następujące, które część obecnych zadaje sobie zapewne mniej więcej od piętnastu minut: po co nam to wszystko? Czym zastępujemy erozję tradycyjnego obrazu wroga? I – czy niewątpliwe wyjście na przeciw tezom dotąd zwalczanym czy ignorowanym, rezygnacja z martyrologii jako głównej zasady konstrukcji obrazu przeszłości wywołuje po stronie niemieckiej nowe roszczenia i pretensje, czy też spotyka się z jakąś inną reakcją?

Zacznijmy od niemieckich reakcji na polskie dyskusje. Istnieje szeroko rozpowszechniony pogląd, obawa czy przekonanie, że polskie otwarcie na historię powoduje eskalację żądań i zarzutów po drugiej stronie Odry. Tak nie jest. Niemieccy historycy zawodowi, śledzący nasze dyskusje, po prostu cieszą się, że mają z kim rozmawiać. Młodsi zresztą słabo rozumieją pytanie, bo dla nich dyskusja to wymiana argumentów, a nie badanie życiorysu. I to są nasi właściwi partnerzy – na dziś i na jutro. A środowiska wypędzonych, w gruncie rzeczy pozbawione zaplecza akademickiego, nie bardzo wiedzą, co z naszą nową historiografią wieku XX począć: no bo jeśli Polacy badają sami, lepiej i dokładniej te tematy, których omijanie im zawsze zarzucano, to sytuacja tych, którzy dotąd żyli z ich eksploatacji, staje się naprawdę niewygodna.

Następne to rzecz bodaj najważniejsza. Oświęcim i Palmiry, Powstanie Warszawskie i Zamojszczyzna pozostają tym, czym były: symbolem zbrodni niemieckich. W naszej narodowej izbie pamięci pozostają elementami kluczowymi i nie przestają dominować. Ale Niemcy na terenie Polski wyrządzili wystarczająco dużo krzywd, by wystarczyło przypominanie tych rzeczywistych i rezygnacja z tezy o »odwiecznej wrogości« nic nie szkodzi. Przypomnienie roli Polaków jako sprawców po 1945 r., w nieporównanie mniejszym stopniu w okresie międzywojennym, to tylko dopisanie epilogu do procesów wszczętych wcześniej, i to nie przez Polaków. Pokazanie mniejszości i tonacji szarych – od Ślązaków w mundurze Wehrmachtu po los Warmiaków i Mazurów w PRL – to z kolei niezbędne uzupełnienie, jeśli chcemy zrozumieć kraj, w którym żyjemy, krajobrazy, przez które przemieszczamy się jako turyści czy czytelnicy gazet. I wreszcie: nie można było inaczej. Są takie kraje, gdzie historycy w mniejszym lub większym stopniu wciąż dostarczają władzy argumentów do toczenia sporów z sąsiadami. Przykład nie tak dalekiej w końcu Jugosławii najlepiej pokazuje, dokąd to prowadzi. A obraz Niemców jako odwiecznego wroga już w latach osiemdziesiątych zużył się doszczętnie, jak pokazują sondaże opinii publicznej. Wreszcie: Polskę i Polaków stać na spojrzenie prawdzie w oczy, nawet jeśli obraz w lustrze jest mniej zachwycający, niż ten zapamiętany z dzieciństwa. Dystans czasowy do dekady najbardziej dramatycznej, czyli lat czterdziestych, też czyni swoje: rzadko który z uczestników dyskusji publicznej należy dziś do świadków ówczesnych wydarzeń, głos zabierają synowie i wnuki, dla których powstania śląskie nie mają więcej konotacji emocjonalnych niż rozbiory Polski. Dlatego też nieporozumieniem wydaje mi się – praktycznie zresztą nieobecna w dyskusji profesjonalnych historyków – kategoria pojednania: kto chciał, dawno się już pojednał, kto nie chce, już tego nie zrobi, a czterdziesto- czy pięćdziesięciolatkowie nie powinni się jednać, bo pachniałoby to na milę fałszem; dziś chodzi o docieranie do prawdy historycznej w jej złożoności i wielobarwności. Jest to obowiązek historyków, ale i prawo pokolenia – bo nie było jeszcze pokolenia, które nie próbowałoby odczytać na nowo, często odmiennie od poprzedników, znaków przez nich pozostawionych. I czyniąc to z jednej strony powinniśmy mieć świadomość, że nasi następcy zrobią dokładnie to samo, z nieprzewidywalnym dziś wynikiem. A z drugiej – że naszego dorobku ostatnich lat nie da się – także w przyszłości – zignorować.

[Wykład wygłoszony 20 września 2001 r. w Dworze Artusa w Gdańsku z okazji przyznania Gdańskiej Nagrody im. Ericha Brosta Stowarzyszeniu Wspólnota Kulturowa »Borussia« – red.]